Edyta Ciepieńka, AKTYWNI Plus: Czy gdyby nakręcono film o Pana pracy byłby podobny do tych, jakie znamy z telewizji?
Przemysław Małkiewicz, detektyw: To, co oglądamy w serialach, to fikcja filmowa. W rzeczywistości nasza praca to w większości obserwacja, śledzenie ludzi i gromadzenie o nich informacji. Nawet zakładanie podsłuchów czy urządzeń GPS jest zabronione. Tak naprawdę detektyw ma niewiele więcej praw niż przeciętny Kowalski. Ale zdarzają się sytuacje, kiedy zleceniodawcy, najczęściej ci, którzy naoglądali się szpiegowskich filmów, przychodzą do mnie z gotowym scenariuszem rozwiązania sprawy. A my metody pracy mamy zdecydowanie mniej spektakularne i o wiele bardziej ograniczone.
Jak w rzeczywistości wygląda takie śledzenie? Czy osoba śledzona naprawdę nie jest w stanie zorientować się, że ktoś ją obserwuje?
– Pracujemy nad zleceniem w kilka osób i zmieniamy się, co wyklucza rozpoznanie nas. Często jeździmy samochodem, ale zdarza się też, że musimy przesiąść się na rower lub komunikację miejską, bo śledzona osoba w taki sposób się porusza. Dlatego detektyw musi się dostosować. A czasami jest też tak, jak to mi się kiedyś przydarzyło, że musiałem uczęszczać na lekcje języka francuskiego. Przyjąłem zlecenie na obserwację osoby, która prowadziła zajęcia z nauki tego języka. Nie było innej możliwości, aby do takiej osoby dotrzeć, obserwować ją i dowiedzieć się od niej samej jak najwięcej.
Dlatego detektyw musi się dostosować. A czasami jest też tak, jak to mi się kiedyś przydarzyło, że musiałem uczęszczać na lekcje języka francuskiego.
W jaki jeszcze sposób detektyw gromadzi dowody?
– Praca detektywa to głównie obserwacja. Siedzenie przez wiele godzin w aucie, w pełnym skupieniu na obserwacji miejsca i osoby. Wystarczy naprawdę chwila nieuwagi, np.: wyjście na dłuższą chwilę do sklepu nie mówiąc już o odjechaniu z miejsca obserwacji, aby stracić z oczu osobę obserwowaną czy cenne dowody.
Robi też zdjęcia
– Tak, zdjęcia robimy aparatem ukrytym w okularach, guziku koszuli, w pilocie przy kluczykach samochodu, ale to nie wszystko. Całość obserwacji detektyw spisuje w szczegółowym raporcie. Tutaj muszę opisać każdy dzień. To, co obserwowana osoba robiła, gdzie była, w co była ubrana. Niektóre detale mogą mieć duże znaczenie.
Jakie zlecenia pojawiają się najczęściej?
– Najpopularniejsze są sprawy dotyczące gromadzenia dowodów wierności małżeńskiej, a raczej jej braku. Stanowią one ok. 60 procent wszystkich spraw. Kolejne to poszukiwania osób zarówno tych zaginionych jak i ukrywających się dłużników, a także kontrola nieuczciwej konkurencji, wywiad gospodarczy, ustalenie stanu majątkowego. Moimi klientami są duże firmy, a także ludzie prowadzący własny biznes oraz zwykli obywatele.
Praca detektywa to głównie obserwacja. Siedzenie przez wiele godzin w aucie, w pełnym skupieniu na obserwacji miejsca i osoby.
Czy zdarzają się historie nietypowe ?
– W dwa lata temu otrzymałem zlecenie sprawdzenia niewierności męża. Kobieta podejrzewała męża o romans, a ponieważ byli to ludzie bogaci, dlatego kwestia winy i podziału majątku miała duże znaczenie. Następnego dnia po podpisaniu umowy z nią zgłosił się do mnie mężczyzna ze zleceniem śledzenia swojej żony. Zdarza się, na szczęście bardzo rzadko, że muszę odmówić przyjęcia zlecenia ze względu na brak ludzi lub możliwości czasowe. Wtedy kieruję klienta do agencji, z którą współpracuję. Jest to powszechnie przyjęte , żeby nie tracić klientów i móc realizować duże sprawy. W trakcie pracy detektywistycznej mojej agencji oraz tej zaprzyjaźnionej cztery (po dwie na każdego obserwowanego) ekipy spotkały się pod domem małżonków. Terminy śledzenia zleceniodawców pokryły się i wtedy okazało się, że klient którego skierowałem do znajomego detektywa to mąż mojej klientki. Detektywi nie potrafili ukryć rozbawienia, choć klientom nie było do śmiechu. Jak ustalono każdy z małżonków miał romans, więc nikt na nikogo nie mógł mieć tzw. haka. Obydwoje potem korzystali z negocjatora, żeby ustalić nowe zasady wspólnego życia lub rozstania.
A te rodem z thrillerów – też trafiają do Pana?
– Jakiś czas temu zgłosiła się do mnie kobieta z prośbą o sprawdzenie czy mężczyzna, z którym się spotyka, jest naprawdę tym, za kogo się podaje. Klientka nabrała podejrzeń, kiedy jej przyjaciel zostawił w domu telefon, a ona znalazła w nim gorące smsy od i do innej kobiety. Zanim zabrałem się za sprawdzenie „narzeczonego” klientka się wycofała, ponieważ się rozstali.
Nigdy nie przyjąłbym sprawy od klienta, którego ktoś bliski: mąż, żona byli wcześniej moimi zleceniodawcami
Jednak to nie był koniec historii. Całkiem niedawno skontaktowała się ze mną ponownie, abym zajął się sprawdzeniem jej przyjaciela. Ponieważ para ta rozstała się w tzw. przyjaźni, spotykała od czasu do czasu i podczas jednego z takich spotkań, jadąc do znajomych na grilla, moja klienta zauważyła w bagażniku samochodu przyjaciela zakrwawione prześcieradło, zabłocone buty i szpadel. W chwili obecnej sprawdzamy, do kogo należą te rzeczy i co ten mężczyzna może mieć na sumieniu. Sprawa jest w toku. W tym przypadku będę współpracował z policją, a jeśli doszło do przestępstwa na tle kryminalnym, zajmą się tym organy ścigania oraz prokuratura.
Jakiego zlecenia nie przyjąłby Pan nigdy?
– Nigdy nie przyjąłbym sprawy od klienta, którego ktoś bliski: mąż, żona byli wcześniej moimi zleceniodawcami. Za dużo wiem i nie chciałbym się tym sugerować. Poza tym ustawa nakazuje mi być lojalnym w stosunku do klientów. Nie przyjmuję też spraw, w których zleceniodawca chciałby, aby kogoś porwać. Nie jestem gangsterem! No i w końcu nigdy nie podjąłbym się też sprawy, w której żąda się przetestowania wierności współmałżonka. Takich rzeczy się nie testuje, po prostu!